wtorek, 2 lutego 2016

Kamyk z parkingu [*]


Króciutkie, biedne życie tego kotka - więc chociaż ślad….
Wzięłam dzień urlopu, chciałam w miarę spokojnie załatwić kilka kocich spraw. Planowana sterylka trzech panienek - jeśli zawiozę do lecznicy rano, odbiorę po południu, jeśli po pracy, czyli wieczorem - muszą nocować w lecznicy, dodatkowy stres. Więc wolę rano.
Zawiozłam panienki, ruszyłam do Bełchatowa zabrać od mojej kociej przyjaciółki „świeżaczka” Bielucha - pisałam o niej już nie raz. Spotykamy się mniej więcej w  połowie drogi, trochę pogadamy, i z powrotem. Wracam, Bieluch pewnie zdenerwowany podróżą i zdezorientowany trochę popłakuje w kontenerze, w planie mam lecznicę - kastrację, dowóz do domu tymczasowego, potem wolne popołudnie - znaczy prace domowe, na które ciągle brakuje mi czasu…. .
W planach… Mądrzy ludzie mówią, by nie planować…
Między Pabianicami a Łodzią łapie mnie rozpaczliwy telefon - na parkingu przy Próchnika głodują koty, jeden chory, pomocy… Bieluch ma dość podróży, awanturuje się coraz głośniej, trudno, jadę do domu po karmę (Bałuty), proszę, by na wszelki wypadek nie karmić kotów na Próchnika. I tłumaczę, że karma jednorazowo, nie stać mnie na regularne karmienie kolejnych kotów.
Jest około 14tej, przebijam się przez centrum, na Próchnika widzę stojący na światłach samochód Straży Miejskiej - strażników nie spotkałam, zanim dobiłam się do parkingu odjechali bez kotów, bo w sumie jak mieli je złapać?
Czeka na mnie pani z parkingu, i druga pani, znana mi wcześniej z ŁTOnZ - i micha pełna żarcia…. Bo przyszła inna pani karmicielka, postawiła, nie słuchała, i poszła…
Wychodzi, że alarm o głodujących mocno na wyrost…
Za to są chore koty sa dwa, z jednego się leje żółta biegunka, widać ślady na śniegu, drugi półysy. Może złapałabym je, zabrała do lecznicy - ale nakarmione….
Zostawiam łapkę, jadę z Bieluchem do lecznicy - już zaczynają się popołudniowe korki, do lecznicy dojeżdżam przez 16tą, kolejny telefon, złapał się ten biegunkowy. Bielucha zostawiam na ciachniecie i zaczynam jechać, a właściwie przebijać się, z powrotem na Próchnika.
[URL=
Zmęczona, wkurzona do białości perspektywą jazdy po mieście w godzinach szczytu - unikam jej jak ognia - kurs Lecznica – Próchnika – lecznica „odrabiam” w trzy godziny - potem dowiedziałam się, że w mieście była awaria świateł.
Wracam tuż przez zamknięciem lecznicy - spokojny, ładny trochę ponad półroczny marmurek. Jedno oczko normalne, drugi malutkie - po kocim katarze. Ogólnie nie wychudzony, nieodwodniony, temperatura w normie - tylko ta paskudna żółta biegunka. Test na pp negatywny, leki, trochę kroplówki. I do domu tymczasowego.
Biegunka ustała szybko - następnego dnia wieczorem kotek robił już normalne kupki. Jadł ładnie nie grymasząc. Trochę się bał - siedział w kącie za kanapą, ale bez protestu dawał się wyciągać, podawać leki, przytulać - mruczał i zasypiał.
Codziennie wieczorem wpadałam do dt podać mu leki - starsza pani, która go przyjęła, nie radzi sobie z zastrzykami.
22 stycznia wieczorem zadzwoniła, że kotek nie żyje - rano normalnie zjadł, wrócił do swojego kącika, ona wyszła, po powrocie zawołała koty do miski - nie przyszedł, zajrzała za kanapę - leżał na boczku…..
Nie wiemy, czemu umarł. Kolor biegunki i test właściwie wykluczyły pp, ale z tą chorobą nigdy nic nie wiadomo,. Na szczęście koty w domu szczepione, nic się nie działo. Może był czymś zatruty? Parking samochody, różnej chemii mogło być tam sporo… Może miał jakieś wady genetyczne?
Nie dowiemy się...
Tak bardzo szkoda, że się nie udało…..

3 komentarze: