Króciutkie,
biedne życie tego kotka - więc chociaż ślad….
Wzięłam
dzień urlopu, chciałam w miarę spokojnie załatwić kilka kocich
spraw. Planowana sterylka trzech panienek - jeśli zawiozę do
lecznicy rano, odbiorę po południu, jeśli po pracy, czyli
wieczorem - muszą nocować w lecznicy, dodatkowy stres. Więc wolę
rano.
Zawiozłam
panienki, ruszyłam do Bełchatowa zabrać od mojej kociej
przyjaciółki „świeżaczka” Bielucha - pisałam o niej już
nie raz. Spotykamy się mniej więcej w połowie drogi,
trochę pogadamy, i z powrotem. Wracam, Bieluch pewnie zdenerwowany
podróżą i zdezorientowany trochę popłakuje w kontenerze, w
planie mam lecznicę - kastrację, dowóz do domu tymczasowego,
potem wolne popołudnie - znaczy prace domowe, na które ciągle
brakuje mi czasu…. .
W
planach… Mądrzy ludzie mówią, by nie planować…
Między
Pabianicami a Łodzią łapie mnie rozpaczliwy telefon - na
parkingu przy Próchnika głodują koty, jeden chory, pomocy…
Bieluch ma dość podróży, awanturuje się coraz głośniej,
trudno, jadę do domu po karmę (Bałuty), proszę, by na wszelki
wypadek nie karmić kotów na Próchnika. I tłumaczę, że karma
jednorazowo, nie stać mnie na regularne karmienie kolejnych kotów.
Jest
około 14tej, przebijam się przez centrum, na Próchnika widzę
stojący na światłach samochód Straży Miejskiej - strażników
nie spotkałam, zanim dobiłam się do parkingu odjechali bez kotów,
bo w sumie jak mieli je złapać?
Czeka
na mnie pani z parkingu, i druga pani, znana mi wcześniej z ŁTOnZ
- i micha pełna żarcia…. Bo przyszła inna pani karmicielka,
postawiła, nie słuchała, i poszła…
Wychodzi,
że alarm o głodujących mocno na wyrost…
Za
to są chore koty sa dwa, z jednego się leje żółta biegunka,
widać ślady na śniegu, drugi półysy. Może złapałabym je,
zabrała do lecznicy - ale nakarmione….
Zostawiam
łapkę, jadę z Bieluchem do lecznicy - już zaczynają się
popołudniowe korki, do lecznicy dojeżdżam przez 16tą, kolejny
telefon, złapał się ten biegunkowy. Bielucha zostawiam na
ciachniecie i zaczynam jechać, a właściwie przebijać się,
z powrotem na Próchnika.
[URL=
Zmęczona,
wkurzona do białości perspektywą jazdy po mieście w godzinach
szczytu - unikam jej jak ognia - kurs Lecznica – Próchnika –
lecznica „odrabiam” w trzy godziny - potem dowiedziałam się,
że w mieście była awaria świateł.
Wracam
tuż przez zamknięciem lecznicy - spokojny, ładny trochę ponad
półroczny marmurek. Jedno oczko normalne, drugi malutkie - po
kocim katarze. Ogólnie nie wychudzony, nieodwodniony, temperatura w
normie - tylko ta paskudna żółta biegunka. Test na pp negatywny,
leki, trochę kroplówki. I do domu tymczasowego.
Biegunka
ustała szybko - następnego dnia wieczorem kotek robił już
normalne kupki. Jadł ładnie nie grymasząc. Trochę się bał -
siedział w kącie za kanapą, ale bez protestu dawał się wyciągać,
podawać leki, przytulać - mruczał i zasypiał.
Codziennie
wieczorem wpadałam do dt podać mu leki - starsza pani, która go
przyjęła, nie radzi sobie z zastrzykami.
22
stycznia wieczorem zadzwoniła, że kotek nie żyje - rano
normalnie zjadł, wrócił do swojego kącika, ona wyszła, po
powrocie zawołała koty do miski - nie przyszedł, zajrzała za
kanapę - leżał na boczku…..
Nie
wiemy, czemu umarł. Kolor biegunki i test właściwie wykluczyły
pp, ale z tą chorobą nigdy nic nie wiadomo,. Na szczęście koty w
domu szczepione, nic się nie działo. Może był czymś zatruty?
Parking samochody, różnej chemii mogło być tam sporo… Może
miał jakieś wady genetyczne?
Nie
dowiemy się...
Tak
bardzo szkoda, że się nie udało…..
Kochane Biedactwo, odpoczywaj za Tęczowym Mostem Koteczku Kochany <3
OdpowiedzUsuń['] szkoda
OdpowiedzUsuń['] szkoda
OdpowiedzUsuń